Nie ma się co czarować. Jesień. Nie zawsze jest słoneczna i złota. Coraz częściej wraz z kolorowymi liśćmi przynosi zapowiedź wcześniejszej zimy i mroźnych, listopadowych wieczorów. To ten czas, kiedy niejednokrotnie przekładasz spotkania ze znajomymi i – zasłaniając się brakiem czasu – lądujesz pod kocem.

Co obejrzeć? Na świąteczne filmy jeszcze za wcześnie, a te letnie napawają tylko niepotrzebną irytacją. Jest parę tytułów, które skutecznie zwalczą jesienną chandrę, choć mogą zostawić nas w zadumie. Jednym z nich jest ,,Daleko od Nieba”.

Jak wiele amerykańskich produkcji, jest to remake czarno-białego filmu ,,Wszystko na co niebo zezwala” (1955). Opowiada historię Cathy, wzorowej kobiety lat pięćdziesiątych: żony i matki na pełen etat, która z wymuszonym uśmiechem serwuje amerykańskie apple pie, w zamian otrzymując buziaka w policzek godnego córeczki tatusia. To obraz kobiety, która niczym swoja czarnoskóra służąca zamiata pod dywan każde rozczarowanie oraz upokorzenie. Kobiety, która wydaje się mieć wszystko, stojąc na czele małomiasteczkowej Society. Jednak problemy małżeńskie, starannie maskowane podczas kolacji i towarzyskich koktajl party, wychodzą na jaw, gdy Cathy przyłapuje swojego męża, Franka, na zdradzie z innym mężczyzną. Osamotniona szuka zrozumienia, które znajduje na terenie własnej posiadłości. Pomiędzy nią a czarnoskórym ogrodnikiem nawiązuje się nić przyjaźni zrodzona z potrzeby akceptacji i wyrażenia własnych potrzeb.

Film w subtelny, lecz stanowczy sposób kreśli barwne tło dla bohaterów – i nie chodzi tu o kolorystykę jesiennej pory. Lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku to czasy budzenia się kapitalistycznej Ameryki, wiara w American Dream; to segregacja rasowa, bunt Rosy Parks oraz sztywne konwenanse społeczne. W takich realiach zmagania głównych bohaterów muszą pozostać w czterech ścianach. Amerykańskie społeczeństwo jest jeszcze zbyt niedojrzałe, by rozróżnić homoseksualizm od choroby czy rasizm od tolerancji, i – choć dopiero pokonało nazizm – uważa się za nadludzi w stosunku do czarnoskórej ludności.

W swoich klasycznych ramach melodramatu, acz bez przesadnego patosu, produkcja stara się skupić na dwóch wątkach, które (odpowiednio rozbudowane), mogłyby stanowić fabułę dla różnych filmów. Jednak reżyser Todd Haynes konsekwentnie je łączy, przez co stuminutowy seans zostawia nas z uczuciem niedosytu. Hollywood ma w zanadrzu interesujący wątek niespełnionego męża, człowieka z całym wachlarzem emocji i słabości, wciąż jednak powiela szablon i prezentuje sylwetkę pana domu z czasów Eisenhowera – mającego liczne romanse w mieście, podczas gdy naiwna żona czeka na niego przy zastawionym stole w domu na przedmieściach.

Film mierzy się z ciekawą tematyką. Mimo swojego gatunku, jest bardzo oszczędny w ekspresji, co jednak wcale mu nie ujmuje. Czasem szept lub spojrzenie są głośniejsze od krzyku i morza łez – ten film to udowadnia. Dławi emocje w swoim własnym gardle, tak jak zmuszeni są do tego jego bohaterowie.


TYTUŁ

FAR FROM HEAVEN

REŻYSERIA

TODD HAYNES

KOSTIUMY

SANDY POWELL

ULUBIONY CYTAT

CATHY: That was the day I stopped believing in the wild ardor of things. Perhaps in love, as well. That kind of love. The love in books and films. The love that tells us to abandon our lives and plans, all for one brief touch of Venus. So often we fail at that kind of love. The world just seems too fragile a place for it. And of every other kind, life remains full. Perhaps it’s just we who are too fragile.


Privacy Preference Center